Scenariusz: Neal Purvis , Robert Wade
Zdjęcia: Roberto Schaefer
Muzyka: David Arnold
Czas trwania: 106
Gatunek: Sensacja
Dyst.: United International Pictures Sp z o.o.
Bond umarł... niech żyje Bond!
Nie byłem nigdy fanem Bonda. Absurdalność i przegięcia gadżetowe, kicz oraz sztuczność co niektórych scen, a na sam koniec lalka „Ken” w postaci Brosnan’a były dla mnie nieznośne do tego stopnia, że do „Casino Royal” nie dałem rady obejrzeć ani jednego Bonda od początku do końca. Bond Craiga to całkowita odmiana. Jest to teraz człowiek z krwi i kości. Nie wszystko mu się udaje, nie musi wysadzić wszystkiego, co mu staje na drodze. Nie korzysta z gadżetów pana Q. Wszystko to, co się dzieje, do jakiegoś stopnia jest realne i możliwe w naszym świecie. Ale czy ten Bond jest w stanie udźwignąć serię filmową? Czy „Quatnum of Solace” to krok w dobrym kierunku, czy jednak powrót do wad jego poprzedników?
Po świetnym, choć nie pozbawionym wad „Casino Royale” Bond zmaga się z demonami z przeszłości, ze zdradą oraz samobójczą śmiercią ukochanej, zdradą kolegi po fachu (Mathis), oraz pragnieniem zemsty. A mścić jest się na kim, bowiem za sznurki pociąga międzynarodowe konsorcjum udające proekologiczną formację.
Bond jakiego może w końcu polubię - co działało
Trzeba przyznać, że Craig nadaje postaci Bonda trochę racjonalności, ograniczeń co do możliwości fizycznych oraz rozwijającą się (i nie zawsze stabilną) psychikę. Trapiące go rozterki także są wiarygodne i niezwykle… zwykłe. Ogólnie mogę powiedzieć, że nowy Bond to ani lalka „Barbie”, ani postać z kreskówki i to mi pasi.
Otoczenie bondowskie także nabrało trochę realizmu, postarano się, aby cele jego wrogów nie był tak infantylne jak dotychczas (zniszczyć świat, władać światem itd.), w dalszej perspektywie wciąż dążą do wielkiej władzy, ale ich metody są znacznie ciekawsze i nie ograniczają się do wycelowania atomówki w biały dom.
Poza tym, była jedna scena, która po prostu powala! Pościg samolotami był rewelacyjnie nakręcony! Coś niesamowitego...
Za mało Bonda w Bondzie – czyli co nie hulało
Takim najbardziej ewidentnym zerżnięciem jest pościg po dachach miasteczka we Włoszech, towarzyszyło mi przy tym „Bourne’owe deja vu” na każdym kroku. Ale jakby tego było mało, to zapożyczono jeszcze jedną rzecz od Bourne’a - jego pozornie chaotyczny montaż scen sensacyjnych. Jednak ekipie bondowskiej to lekko nie wyszło. Kiedy Bourne’owy montaż faktycznie był „pozornie” chaotyczny, tak bondowski montaż nie raz potrafi całkowicie wybić widza z akcji oraz go całkowicie zamotać. Często nie wiadomo, kto komu właśnie przyłożył, czyja fura właśnie czołowała z T.I.R.'em albo ile osób goni ilu uciekających… tudzież, która ekipa goni, a która ucieka (tu może trochę przesadziłem… ale czaicie o co mi chodzi - mam nadzieję).
Czego mi także brakowało, to brytyjskiego czarnego humoru, „Casino Royale” miało w tej kwestii co zaoferować, jednak w tym filmie miałem wrażenie, że widziałem puenty, że widziałem kiedy reżyser chciał wywołać uśmiech… ale jakoś tego uśmiechu nie było.
Jednak najważniejszym zarzutem wobec tego Bonda, to fakt, że jest to jakby dokończenie „Casino Royale”. Gdyby dobrze poskracać dłużyzny „Casino” i „Quantum” można by z tych dwóch filmów zmontować jednego 3-godzinnego Bonda wszechczasów, a tak „Quantum” samo dla siebie, jako odrębny film się nie broni… tym bardziej, że tak naprawdę na końcu nie wiele wiemy o tajemniczej organizacji Quantum i pewnie w trzecim (tudzież dwudziestym trzecim) Bondzie dojdzie do rozbicia tej grupy. Więc można powiedzieć, że film nie ma ani prawdziwego początku ani prawdziwego końca. Są filmy, które jednak pomimo tego potrafią być wartościowe jako element serii, ale także jako film sam dla siebie („Ojciec chrzestny”, „Imperium kontratakuje”).
Czego mi także brakowało, to jakiejś charakterystycznej muzyki. Muza jakoś tak mi przeleciała, że nawet nie pamiętam czy mi się podobała czy nie.
No i ostatni zarzut, jak pisałem, przeszkadza mi brak wyrazistego odróżnienia Bonda od konkurencji. Tak jak nie tęsknie bardzo za przesadzonym gadżeciarstiwem jego poprzedników, to brakuje mi jednej rzeczy, która kojarzy się w dużym stopniu przede wszystkim z Bondem. Kobiet. Nie żebym narzekał na te co są… ale skoro można powiedzieć, że filmy o Bondzie trochę w końcu dojrzały, to i mogliby się postarać o trochę śmielsze sceny. Już pomijam sceny erotyczne, ale jakoś brakuje mi akurat tej ekspozycji kobiecości… coś, czego konkurencja nigdy nie miała… a Bond powinien mieć. Rozumiem, że chopak ma złamane serce, ale to nie znaczy, że jakieś panienki nie mogą lgnąć do niego, łasić się i wyginać, co by na nie zwrócił uwagę.
A skoro już o dziewczynach Bonda mowa, to mamy niezły precedens. Pani Olga Kurylenko zanim awansowała na dziewczynę Bonda, była dziewczyną Hitmana oraz Max’a Payne… jak zaliczy Bourne w czwartej części, to można powiedzieć, że zaliczyła 4 z najważniejszych ikonicznych tajniaków sensacyjnych. Chociaż 3 agentów zaliczyć to też niezła sztuka.
Podsumowanie
Ogólnie rzecz biorąc powiem, że nie jestem zachwycony (dwudziestym) drugim Bondem, ale także nie zniweczył ten Bond tego, co sprawiło „Casino Royale”… wciąż jestem zainteresowany tą serią i z chęcią obejrzę Craiga po raz trzeci w tej roli.
Moja ocena: 7,5 na 10 (W sumie fajny film, ale minusy za chaotyczny montaż, za brak początku i końca, za narzucające się skojarzenia z konkurencją i za zbyt małą ilość kobiecości w towarzystwie Bonda).