Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: George Lucas, David Koepp
Zdjęcia: Janusz Kamiński
Muzyka: John Williams
Czas trwania: 123 minuty
Dyst.: United International Pictures Sp z o.o.
Gatunek: przygodowy
Indy wrócił
Po tylu latach w końcu doczekaliśmy się czwartego Indiana Jones’a. Film przyjęty został z mieszanymi uczuciami. Dla tych, którzy nigdy nie wielbili Henry’ego II film ten nie może być łatwym kąskiem. Takich filmów już się nie robi i może wydawać się po prostu „mały” w zestawieniu z obecnymi wielkimi przebojami kinowymi. Jest to po prostu produkcja dla tych, którzy czekali. Reszta dostanie dobrą zabawę, niczym przejażdżka na kolejce górskiej, ale bez tej szczególnej nostalgii film nie może być przekonujący jako całość. Oglądałem ten film sercem fana, postaram się jednak opisać go w miarę obiektywnie…
Co nie grało:
A więc zaczniemy od minusów tego filmu, żeby od razu załatwić to, co nieprzyjemne.
Zdjęcia: Muszę napisać, że Janusz Kamiński odwalił kawał nierównej roboty. Błyszczy w scenach „on location” (czyli na zewnątrz) ale w ogóle nie sprawdza się w scenach „studyjnych” tudzież „blue-screenach”. Często kompozycja wydaje się być nieudana, kadrowanie za niskie, lub za wysokie, aktorzy w tle sprawiają wrażenie zagubionych i całość wygląda sztucznie … takich scen jest w tym filmie minimalna ilość, jednak psują one najmocniej jego odbiór. Poza tym muszę powiedzieć, że po naprawdę mistrzowskiej pierwszej godzinie (spokojnie dorównuje ostatniej krucjacie) miałem wrażenie, że twórcom zabrakło serca do Indiany. Druga część jest zacna dla prawdziwego fanboya, ale dla nie-fana może być wręcz katorgą. Po prostu ginie nastrój, dowcip oraz napięcie dla kogoś, kto nie szaleje za Indianą, kiedy serce fanboya (moje) na podstawie wcześniejszych doznań bije w równie szybkim tempie i wciąż przyśpieszane jest tzw. „insiderami” (dowcipy dla wtajemniczonych).
Muzyka: Muzyka filmowa moim zdaniem jest tylko sposobem na spotęgowanie doznań serwowanych przez obraz oraz wątek i nigdy nie powinna pchać się na pierwszy plan i tu moim zdaniem także poległ mistrz Williams… po prostu jest równie nierówna, co reszta filmu… i za często wpycha się na pierwszy plan… także przez wielu kochany temat Indiego jest moim zdaniem nie zawsze dobrze wykorzystany i trochę nadużyty.
Wątek: Nie chcąc zdradzać za wiele szczegółów powiem, że wątek może być ciężki do przełknięcia (i tutaj znowu to samo stwierdzenie) dla nie-fanów. Co gorsze… starzy zagorzali fanowie, nieprzygotowani na zmiany lub unowocześnienia wręcz mogą zostać całkowicie zdegustowani. Ich sprawa… ja uważam inaczej… ale będę o tym pisał później…
Atrakcje poboczne, czyli słodkie futrzaki i obrzydliwe wielonogi
I tutaj znowu… mam wrażenie, że w ekipie realizatorskiej zabrakło kogoś, kto powie panom Lucasowi i Spielbergowi: „STOP, tera to już przegięliście”. Na samym początku mamy sceny z pewnym zwierzaczkiem, które ogólnie fajnie się wpasowują w całość i nie przeszkadzają… jednak ostatnia scena z tymi futrzakami jest o jedną za dużo. Czepiam się szczegółów? Nie wydaje mi się… po prostu są one nam zbyt nachalnie serwowane i wywołały ogólny niesmak. Później mamy motyw ala Tarzan i małpki…i tutaj już naprawdę przegięto… całe szczęście ta scena nie jest za długa, ale jeszcze bym ją skrócił albo nawet całkowicie wyciął. Kolejna sprawa to mrówki… raz są genialne, a raz zdają się być tak kiepskie, jak chrabąszcze w mumii… no nic, Spielberg obiecał mało CGI i słowa nie dotrzymał przez co Indiana cierpi.
Fiu fiu… trochę zamarudziłem… ale teraz przejdźmy do tego co sprawia, że film ten jest wspaniałą zabawą, godnym rozdziałem w serii Indiana Jones oraz po prostu bardzo dobrym filmem przygodowym (pomijając pierwszą Mumię nie było ani jednego dobrego filmu przygodowego – Tomb Raider, National Treaasur – oby nikt więcej takich filmów nie robił!).
A więc, co się sprawdziło:
Indy and Company: Indy to Indy, wiek tego nie zmienił. Uwielbiam tego gościa i mogę szczerze powiedzieć, że Indy wrócił starszy, ale w świetnej formie… nie tylko w kwestiach fizycznych, ale także jeżeli chodzi o jego humor i sarkazm. Nie ma co tu się rozpisywać długo, nie ważne czy ma kapelusz, bicz i kurtkę skórzaną na sobie, czy też szary docencki gajerek z okropną muchą… wciąż jest Indiana Jonesem i doskonale to czuć.
Wiele osób wyraziło dezaprobatę wobec udziału młodego Shia LeBeouf w tym filmie, a jednak okazał się być godnym „sidekickiem” (towarzyszem broni/partnerem) głównego bohatera. Wymiany dialogów są zabawne, wiarygodne oraz ze szczyptą złośliwości. Karen Allen także jest mile widziana, jednak moim zdaniem za szybko ulega urokowi Henry’ego Waltona Jones’a Juniora II. Wiecznie zdradzający były partner Mac jednak nie jest koniecznie godny mojego rozpisywania się, jest ok., ale nie płakałbym gdyby go w ogóle nie było. Podobnie jest z Oxleyem, granym przez Hurta… nie raz niebezpiecznie blisko ociera się o Yodę, co nie byłoby mile widziane, ale jakoś jest w stanie swoją postać z tych podejrzeń wyciągnąć. Obawiam się jednak, że wejdzie on w historię Indiany jako taki „Indiana Jones’owy”- Jar Jar Binks.
Po drugiej stronie mamy oczywiście całkowitą nowość… Rosjan, KGB i komuchów (podejrzliwe FBI z ery McCarthy’ego można także nazwać wrogiem – w końcu w tamtych latach FBI było faktycznie wrogiem każdego inaczej myślącego obywatela). Ogólnie sprawdzają się jako złoczyńcy w tym samym stopniu, co Thuggee czy Naziści. A pani Cate Blanchet wykazała się całkiem nieźle jako przywódczyni żądna wiedzy. Czasem miałem wrażenie, że jej także ktoś zapomniał powiedzieć, żeby przystopować, jednak w całokształcie jest w porządku. Ale będąc szczerym antagonistów na miarę tych z poszukiwaczy czy świątyni zagłady próżno tutaj szukać.
Zdjęcia: I tutaj wracam do nieszczęsnego Kamińskiego… po tym, jak udała mu się pierwsza połowa filmu, aż woła o pomstę do nieba, że nie dał rady w drugiej połowie. Scena otwierająca film jest genialna i prosta równocześnie. Niczym wielkim, ale super wprowadza w film i wciąga w nową epokę, w której spotykamy naszego archeologa. Także pościgi na motocyklu są świetnie zrealizowane, ze starym dobrym humorem. Szybko, zabawnie i z napięciem… ot stary dobry Indy.
McGuffin – czyli starożytny artefakt o potencjalnie potężnej sile
Można kłócić się, czy kryształowa czaszka jest tak dobra, jak święty Gral, kamienie Sankary czy arka przymierza, mi cały wątek się podobał, było to coś innego i nowego… może jedynie zbyt nachalnie pod koniec zaserwowane dla przeciętnego widza.
Podsumowanie:
Najlepiej ujęła to Michelle Alexandria z Eclipse Magazine: „Całość jest zdecydowanie lepsza, niż suma jej poszczególnych elementów”. A na koniec końców cytat mojego ziomka, który także pasuje jako podsumowanie:
Kwapis: „Mam taką teorię, że po prostu INDY jest dla nas projekcją dziecięcych i młodzieńczych pragnień (przygód itd., odwagi, walki itp.), więc oglądając go dziś stajemy się ponownie tymi dziećmi i znowu pobudza naszą fantazje, natomiast ludzie, którzy w dzieciństwie nie oglądali Indiego nie będą zachwyceni, bo film jest dla niech tylko zwykłym filmem, nie kształtował ich tożsamości, podobnie jest ze Star Wars i Tollkienem. Tak sobie czasami myślę, kumasz o co mi chodzi…?”
Tak, kumam o co chodzi… i lepiej tego się ująć nie da.
Moje nadzieje: Tyle zdradzę… nie doszło do przekazania pałeczki młodszej generacji… i mam nadzieję, że Indy wróci po raz kolejny, choć tym razem po raz ostatni, a na końcu przygody, odda swój kapelusz Mutt’owi w taki sam sposób, w jaki sam dostał kapelusz od pewnego Fedory. Ford się robi za stary, a filmy przygodowe innych są do bani. Mam nadzieje, że dzięki takiemu przekazaniu kapelusza dojdzie do nowej serii, która wyrośnie na barkach Indiany i stanie się autonomiczną, wspaniałą serią przygód osadzonych w latach późniejszych… bez Indiany w roli głównej, ale w zgodzie z jego duchem. A Indy jako docent zawsze może się pojawiać w mniejszym lub większym stopniu w tej nowej serii. Ja chcę po prostu dobre przygodówki w kinie… i nieważne co sądzicie o tym filmie, Lucas/Spielberg mają jako jedyni prawdziwą smykałkę do tego rodzaju kina.
Moja ocena: 8,5 na 10 (1 punkt zabieram za zdecydowane przedawkowanie CGI, pół za Kamińskiego, pół za muzykę i pół za przegięcie scenariuszowe, ale jeden punkt ekstra dodaję ponieważ kocham Indianę. Ostateczny i całościowy wniosek jest prosty: jeden z dwóch lub trzech najlepszych filmów przygodowych ostatnich 20 lat).
[Kondorr]
Trailer filmu: